- Z tyłu jest termos z kawą, nalej sobie, jeśli masz ochotę.
- Dziękuję, nie znoszę kawy. - Santos rozejrzał się po wnętrzu samochodu. Nowiutki wóz, pomyślał, nie ma jeszcze nalepek parkingowych i poprzeglądowych na przedniej szybie. - Na którym jesteś roku? - zapytał. Rick zerknął na niego i znowu utkwił wzrok w drodze. - Kończę jesienią. Robię dyplom z psychologii. Będę miał „dr” przed nazwiskiem. Santos przypomniał sobie, jak matka przekonywała go, że powinien się uczyć. Ogarnął go żal. I wyrzuty sumienia. Tutaj ją zawiódł. W innych sprawach zresztą też. - Czym zajmuje się taki psycholog? - zapytał, próbując odsunąć na bok smutne myśli. - Zagląda ludziom pod czaszkę. Albo do serca. Pomaga tym, którzy nie umieją sobie ze sobą poradzić. Zajmujemy się różnymi odchyłkami. Nie uwierzyłbyś, ile tego jest na świecie. Owszem, mógł uwierzyć. Przed oczami stanęła mu wykrzywiona w śmiertelnym grymasie twarz matki. - Jestem zmęczony - mruknął. - Nie mam siły gadać. - W porządku. - Rick uśmiechnął się szeroko. - Wyglądasz na mocno sfatygowanego. Chcesz, to się zdrzemnij, nie musisz mnie bawić rozmową. Ja nie zasypiam za kierownicą. W zachowaniu chłopaka było coś niepokojącego, coś co działało na nerwy, wywoływało niemiły dreszcz, niczym zgrzyt metalu o metal. - Nie, aż taki wykończony nie jestem. Rick wzruszył ramionami. - Jak chcesz. Mamy przed sobą jakieś dwie godziny jazdy. - Włączył radio, chwilę szukał stacji. Z głośników popłynęła „Satisfaction” Rolling Stonesów. Santos oparł głowę o zagłówek i zapatrzył się w mrok nocy. Mknęli pustą o tej porze szosą między-stanową, zostawiając po bokach uśpione, zjawiskowe zabudowania. Monotonna jazda odprężała, cichy szum silnika działał usypiająco. Tym razem mnie nie znajdą, pomyślał, zapadając w stan miłego odrętwienia. Nie odeślą do żadnej rodziny zastępczej. Za kilka lat, kiedy będzie już dorosły, kiedy uwolni się od nadzoru rozmaitych służb społecznych, wróci i znajdzie zabójcę matki... Ocknął się raptownie. Ledwie zasnął, a już zdążyła mu się przyśnić. Matka. I Tina. Otarł pot z czoła. We śnie obydwie krzyczały o pomoc. Próbował do nich biec, ale, jak zawsze w takich snach, docierał zbyt późno. Na darmo wyciągał ręce, żeby je pochwycić, podczas gdy one nieodmiennie znikały w czarnej otchłani i zapadały w niebyt śmierci. Samochód podskoczył na jakiejś dziurze i Santos rozbudził się na dobre. Zamrugał gwałtownie, zdezorientowany. - Pobudka? - Przepraszam, nie myślałem, że kimnę - powiedział z zażenowanym uśmiechem. Powstrzymał ziewnięcie i zapytał: - Jak długo spałem? - Niedługo, pół godziny. Dziwne. Miał wrażenie, że trwało to znacznie dłużej. Roztarł sztywny kark. Czuł się odrętwiały jak po wielogodzinnym śnie. Spojrzał na zewnątrz - jechali jakąś pustą boczną drogą. Zmarszczył brwi lekko zaniepokojony i potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić resztki snu. Cholera, coś było nie w porządku. - Gdzie jesteśmy? - Na River Road, niedaleko Vacherie. - River Road? - powtórzył. Jeszcze dzisiaj wieczorem sprawdzał trasę na mapie. Baton Rouge leżało niedaleko Nowego Orleanu, jechało się tam Międzystanową 10, nigdzie nie zbaczając. Dlaczego znaleźli się na River Road? - Wywróciła się cysterna z chemikaliami, rozlało się jakieś świństwo i musieli zamknąć drogę - wyjaśnił Rick. - Pomyślałem, że najwygodniej będzie dostać się do Baton Rouge właśnie tędy. Santos bezskutecznie usiłował sobie przypomnieć, czy River Road rzeczywiście można dojechać do Baton Rouge. Nie potrafił nawet usytuować jej położenia na mapie. - Byłeś kiedyś w którymś z tych starych domów z czasów plantacji, Victorze? Santos pokręcił głową, więc Rick mówił dalej: - Ciągną się wzdłuż całej River Road. Robią wrażenie. W osiemnastym, dziewiętnastym wieku budowano głównie nad rzeką. Umożliwiała transport plonów, zaopatrzenie, wygodną podróż. Powinieneś kiedyś je zobaczyć. Santos potarł czoło. - Długi ten objazd? - Nie za bardzo. Szybciej dojedziemy, nadkładając drogi, niżbyśmy mieli tkwić w korku i czekać, aż zlikwidują wyciek. Nie wiem jak ty, ale ja wolę nie wdychać tego gówna, które się tam rozlało. - Jasne - mruknął Santos, próbując przemóc narastający niepokój. Rick jest w porządku, upewniał się w duchu. Postąpił zupełnie przytomnie, decydując się na objazd. Dlaczego zatem nie może pozbyć się uczucia, że coś jest nie w porządku? - Dobrze się czujesz? - zatroskał się Rick. - Jakoś blado wyglądasz. - Dobrze. Jestem tylko zmęczony. - Santos przesunął się nieznacznie ku drzwiczkom. Rick rozgadał się. Zaczął opowiadać o uniwersytecie, o psychologii. Od czasu do czasu pytał Santosa o rodzinę, o jego życie, lecz Santos za każdym razem zbywał pytania, kierując rozmowę na inny temat. Słuchał chłopaka i powtarzał sobie, że wszystko jest OK, że nie dzieje się nic złego. A jednak coś było nie tak. Nie potrafił powiedzieć co, lecz czuł każdym nerwem, że powinien mieć się na baczności. - Powiedz mi, ale szczerze... - zagadnął Rick. – Nie masz babki w szpitalu, no nie? Nie masz nikogo na świecie. Nikt na ciebie nie czeka, Victor. Santos poczuł, że włosy stają mu dęba. Rick zerknął na niego z szerokim uśmiechem, który mówił „mnie możesz zaufać, stary”. Jednak pozory często mylą. Tego nauczył się przez ostatni rok. Zrobił zdziwioną, lekko urażoną minę i odparł: - Mówiłem ci, jadę do babki. Staruszka jest ciężko chora. Prosiła, żebym natychmiast przyjechał. Dlaczego myślisz, że kłamię? - Znam trochę życie. - Rick pewnie prowadził wóz wąską, krętą drogą. - Co mogę pomyśleć, spotykając w środku nocy takiego dzieciaka, jak ty? Coś tu nie gra. Puściłeś się w świat szukać szczęścia, mam rację? - Nie czekając na odpowiedź Victora, dodał: - Mogę ci pomóc, dać ci nocleg na jakiś czas i tak dalej... - Niby z jakiej racji? Przecież mnie nie znasz. - Kiedyś byłem w takiej samej sytuacji i dobrze wiem, co to znaczy. Wierz mi, Victor, jest ciężko, nawet sobie nie wyobrażasz, jak ciężko. Santos był bliski kapitulacji. Miał ochotę przyznać się i przyjąć pomoc Ricka. Oferta brzmiała szczerze, zachęcająco. Z drugiej strony to, co przeszedł przez kilka ostatnich miesięcy, nauczyło go ostrożności wobec ludzi. Przekonany, że za każdym życzliwym gestem muszą się kryć ciemne motywy, nikomu już nie dowierzał i nie ufał w dobre intencje. Ten człowiek mógł kłamać, może chciał go podejść. Dlaczego miałby pomagać nieznajomemu? - Domyślam się, że ciężko. - Santos spojrzał Rickowi prosto w oczy. - Ale mnie to nie dotyczy. Nie szukam pomocy. W Baton Rouge czeka moja babka. - Jak chcesz. - Rick wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby. Było w tym uśmiechu coś odpychającego, fałszywego. Santos wzdrygnął się z odrazą. - W każdym razie dzięki za propozycję. - Nie ma za co. - Rick zwolnił, zjechał na pobocze. - Poczekaj. Muszę się odlać.